W afrykańskim królestwie[ Suazi, 2017]
Do Suazi wjeżdżam od strony RPA. Formalności graniczne są minimalne: wystarczy pokazać paszport i można jechać dalej. Na szczęście to jedno z państw, które nie wymagają od nas wiz. Od początku staram się porównać ten kraik z wielkim sasiadem z zachodu. Już po pierwszych kilometrach widać, że to południowoafrykańska kopia, tyle że uboższa. Gorsze drogi, starsze samochody, wyraźnie biedniejsi ludzie.
Suazi jest w skali kontynentu krajem bardzo małym. Na obszarze 17 tys. kilometrów kwadratowych mieszka niecałe 1,5 miliona osób[ zdjęcie], czyli mniej niż w Warszawie. Generalnie żyją w biedzie, choć dochód na głowę wynosi statystycznie około 10 tysięcy dolarów, co na tle naprawdę biednej Afryki wypada nieźle. O co więc chodzi? Problemem jest podział tych środków.
Rozwojowi kraju na pewno nie sprzyja system rządów, gdyż panuje tu monarchia absolutna. Mswati III nie podlega żadnym prawom i rządzi według własnego uznania. Ostatnio zdecydował, by zmienić nazwę państwa na Eswatini, ponoć bliższą rodzimej historii. Poza tym ma nie mylić się ze Szwajcarią w angielskiej wymowie. Król ma 15 żon, które wybiera podczas tzw. tańcu trzcin, kiedy to półnagie kandydatki pląsają przed nim. Dla wybranki to z pozoru los na loterii, gdyż ze skromnej chaty przeniesie się do pałacu, ale tam wcale nie musi być tak różowo, skoro trzy dotychczasowe żony już uciekły z tego raju.
Suazi, podobnie jak i Lesotho jest krajem zorientowanym na Republikę Południowej Afryki. Stara się jak może zainteresować obywateli sąsiedniego mocarstwa swą ofertą, np. rolniczą. Farmerzy południowoafrykańscy są więc kuszeni możliwością wydzierżawienia tutejszej ziemi, by podnieśli poziom kultury rolniczej. Niektórzy na to przystają. Inne pokusy dotyczą sfery rozrywki. Biali bogacze zza miedzy mogą tu w luksusowych warunkach korzystać chociażby z pola golfowego[ zdjęcie].