U.S.A. bez wizy[ 2020]
Gdybym się uparł, pojechałbym już dawno. Ale ja powiedziałem sobie, że do Ameryki wybiorę się wtedy, gdy wizy zostaną zniesione. Przez lata wydawało się, że się nie doczekam, aż wreszcie przyszedł ten dzień: 11 listopada 2019 roku. Niemal nazajutrz złożyłem wniosek o tzw. ESTA, a kiedy przyszła akceptacja usiadłem przed komputerem, by kupić bilety lotnicze i autobusowe oraz zarezerwować hotele. Wreszcie w sobotni styczniowy wieczór 2020 wylądowałem na lotnisku Johna Fitzeralda Kennedy,ego. Sympatyczna pani z Immigration zadała mi kilka standardowych pytań i usłyszałem to, na co czekałem tak długo: “Welcome to the Unites States”. Wsiadam do autobusu i docieram na 42 ulicę, gdzie mam zarezerwowane noclegi. Pierwsze wrażenie jest niesamowite: padający śnieg w połączeniu z kolorowymi reklamami i szklanymi drapaczami chmur daje niemal bajkową scenerię, której nigdy nie zapomnę.
Od rana zaczynam zwiedzanie okolicy. Na razie tej najbliższej, gdyż w porannym planie jest rejs do Satuy Wolności. Na szczęście gdy opływamy Manhattan po rzece Hudson pogoda poprawia się, choć słońce jest nieco zamglone. To nie przeszkadza jednak, by zachwycać się miastem.
W pewnym momencie kapitan statku puszcza przez głośniki piosenkę Franka Sinatry “New York, New York”, a następnie inne , związane z tą metropolią. Jestem w niej pierwszy raz, a wydaje mi się, że znam ją dobrze, a to za sprawą licznych filmów tu nakręconych. Podążam śladami jednego z nich: “Śniadanie u Tiffany,ego” Tak, jak Holly Goolightly podjeżdżam taksówką pod ten najsłynniejszy sklep jubilerski świata, znajdujący się przy renomowanej Piątej Alei. Prawie nic się tu nie zmieniło, podobnie jak i w domu, gdzie w dużej części toczy się akcja filmu. Mimo upływu 60 lat mam wrażenie zatrzymanego czasu – są nawet te same zielone drzwi wejściowe. Dom leży blisko Central Parku, gdzie zresztą toczy się akcja.
Jeszcze w Polsce wynotowałem sobie miejsca i obiekty, które koniecznie musze odwiedzić. Należy do nich miejsce po budynkach World Trade Center, które dziś zastąpił wysoki na 541 metrów One World Center. W pobliżu niego jest coś w rodzaju mauzoleum i jakby basen, z którego w dół spływa woda. Stamtąd przez słynną Wall Street podążam w stronę Mostu Brooklyńskiego. Jest niedziela, a na nim tłumy spacerujących, aż trudno się przecisnąć. Jest efektowny, owszem, ale warszawski Most Poniatowskiego wcale nie wypada aż tak blado na jego tle.
Teraz przede mną chyba najważniejszy symbol Nowego Jorku: Empire State Building. Aż wierzyć się nie chce, że wybudowano go w latach trzydziestych XX wieku. Wtedy było to niesamowite osiągnięcie techniki budowlanej i z wysokością 381 metrów stanowił czytelną dominantę miasta. Dziś zasłaniają go inne wieżowce, tak bardzo, że trudno jest o dobrą fotografię. Zanim wjadę na górę musze jeszcze swoje odstać w kolejce do windy. Na zjazd zresztą również trzeba czekać. Ale warto! Widok zapiera dech w piersiach. Doskonale widać wszystkie 5 nowojorskich dzielnic.
Kolejnego dnia udaję się autobusem do Waszyngtonu. Wybieram firmę Greyhound, której pojazdy widziałem w niezliczonych filmach. Oba miasta dzieli od siebie 368 kilometrów, ale jazda zajmuje aż 5 godzin, gdyż kierowca przestrzega ograniczeń prędkości do 65 mil na godzinę. A byłoby gdzie przydusić pedał gazu, jako że poruszamy się po imponujących autostradach. Mają czasami po 7 pasów w jedną stronę, podzielonych na dwie jezdnie. Jednak, jak się dobrze przyjrzeć można zauważyć, że nie są już pierwszej młodości i remonty bardzo by im się przydały. Z satysfakcją odnotowuję, że wybudowane w ostatnich latach drogi szybkiego ruchu w Polsce są o wiele bardziej nowoczesne i mają ciekawiej zaprojektowane mosty i wiadukty.
W Waszyngtonie wysiadam na kolejowo – autobusowej stacji Union Station. Od razu nie mam żadnych wątpliwości w którą stronę ruszyć na zwiedzanie miasta. Ogromną kopułą Kapitolu widać prawie zewsząd. Teren parlamentu USA nie jest ogrodzony, czy jakoś specjalnie pilnowany, można zwiedzać jego wnętrza. Stąd, aż do Pomnika Waszyngtona rozciąga się tzw. National Mall, czyli rodzaj parku z sadzawkami pośrodku. Ponoć rocznie odwiedzają go miliony turystów; na szczęście teraz jest środek zimy i tłumów nie ma. Mało ludzi jest również przy Białym Domu. Jakie robi wrażenie? Wyobrażałem go sobie inaczej, zwłaszcza jeżeli chodzi o otoczenie. Jest jakieś nieuporządkowane i chaotyczne. Ale sam pałac jest stylowy.
Również stołeczne miasto może się podobać. Co za ulga po wysokim i śpieszącym się ciągle Nowym Jorku. Tu nie ma wieżowców i pędzących przed siebie ludzi. Niestety, i tu, i tam są bezdomni. Odnoszę wrażenie, że żadna państwowa czy samorządowa instytucja się nimi nie zajmuje, a przecież wystarczyłoby przeznaczyć na ten cel ułamek budżetu najbogatszego państwa świata, by ten problem rozwiązać. Pomocną dłoń podaje im kościół katolicki, pozwalając na ogrzanie się i nawet nocleg w ciepłych świątyniach. Przy waszyngtońskim kościele Świętego Patryka ustawiono taką specjalną ławkę. U nas zwykle siedzi na niej jakaś zasłużona postać z brązu, z którą ludzie się fotografują. Na tej leży przykryta kocem postać z odsłoniętymi stopami …przebitymi na wylot. Skojarzenie z Chrystusem jest jednoznaczne. Nie wiem, czy to nieme wołanie o pomoc jest słyszalne choćby w którymkolwiek z najważniejszych budynkach kraju odległych stąd zaledwie o kilometr.
Wieczorem wracam do Nowego Jorku, a od rana ruszam w miasto. Na początek wybieram kolejny budynek z listy, Flatiron, czyli żelazko. Na miejsce docieram metrem. Nowojorski Subway robi ogromne wrażenie swoimi rozmiarami, ale nie wyglądem. Stacje wyglądają dość obskurnie – są jakby przeciwieństwem tych moskiewskich, które prezentują się jak prawdziwe dzieła sztuki. Ale te też mają swój specyficzny urok. Warto jest usiąść sobie gdzieś z boku i poobserwować podróżnych, wśród których trafiają się żebracy, muzykanci, bezdomni i prawdziwi oryginałowie. Dominują, rzecz jasna zwykli mieszkańcy. 90 % z nich ma wzrok utkwiony w komórkach czy smartfonach. Takie czasy.