Dwie, spośród 17 tysięcy wysp Indonezji

W lutym 2023 roku odwiedzam dwie, ale jakże charakterystyczne indonezyjskie wyspy: Jawę i Bali. Ta druga, pełna kulturowo – religijnych odrębności nie jest z pewnością charakterystyczna dla całego kraju. Ale Jawa – już tak. Emiracki B 777 ląduje po 9 godzinnym rejsie na lotnisku w Dżakarcie. Szkoda, że nie udaje się zobaczyć tej ogromnej aglomeracji, drugie – po tokijskiej – na świecie. Trzeba zadowolić się tylko przedmieściami. Rano kolejny samolot, tym razem lokalny, i można ruszać na zwiedzanie Jawy.

Zaczynamy od Yogyokarty, miasta ledwie 400 tysięcznego, a więc małego względem  populacji Jawy.  Na całej wyspie żyje bowiem 130 milionów osób na powierzchni … 126 tysięcy kilometrów kwadratowych. Czy to dużo? To tak , jakby na niemal trzykrotnie większej obszarowo Polsce gnieździło się ponad 300 milionów mieszkańców. 8 razy więcej, niż obecnie! Najważniejszym obiektem Dżogdży, jak w skrócie mówią o swym mieście jego mieszkańcy jest pałac sułtana. To jedno z czterech miejsc w świecie[ po Omanie i Brunei i niektórych stanach w Malezji], gdzie przetrwała tego typu władza. Tyle, że w przeciwieństwie do sułtanów malezyjskiego i brunejskiego, ten jawajski [ i te malezyjskie]mają tylko władzę tytularną, choć polityczne wpływy nadal duże. Europejczycy mogą poczuć się rozczarowani sułtańską rezydencją, mając w pamięci przepych pałaców swoich dawnych i obecnych władców. Tu jest skromnie, i inaczej. Nie ma jednego okazałego gmachu, tylko zespół, odkrytych na ogół pawilonów, z różnymi funkcjami. Najważniejszy lokator zostawił sobie część obiektu, resztę mogą zwiedzać turyści[ zdjęcie].

A miasto? Na swój azjatycki sposób urocze, z cała mocą oddziaływujące na wszystkie zmysły. Zmysłowe, ale i praktyczne. Najbardziej spodobał mi się oryginalny sposób radzenia sobie z często padającym deszczem. Otóż na centralnej ulicy miasta ustawiono ciąg zadaszeń[ zdjęcie], które umożliwiają niemal suchy spacer i .. zakupy we wszechobecnych sklepach i straganach przydrożnych. A w tym Indonezyjczycy są mistrzami. Zwykle nie bywają zbyt nachalni lecz pandemia trochę zmieniła ich zwyczaje…Ruch drogowy? Niemal stały korek, zwłaszcza w centrum. Dlatego turyści zawczasu przesadzani są z autokarów do zwinnych mikrobusów. Inaczej niewiele zobaczyliby z tutejszych atrakcji. Co najwyżej przez szybę.

Mówiąc prawdę, jednym z motywów wyboru Indonezji na kolejny cel podróży był Borobudur, największa na świecie świątynia buddystów[ zdjęcie]. Leży ona blisko od Yogyokarty, ale tu geograficzne blisko wcale nie oznacza szybko. Korki są wszędzie, także na prowincji. Wrażenia? Ogromne, ale mogły by być jeszcze większe. Niestety obiekt powoli zapada się , więc zakazano wstępu do środka, a zwłaszcza na szczyt, gdzie znajduje się las stup z górami w tle, czyli kojarzony z tym miejscem obraz powielany w tysiącach zdjęć dostępnych w albumach i w Internecie.

Wstyd się przyznać, ale wcześniej raczej nie wiedziałem nic o znajdującym się w pobliżu zespole świątynnym Prambanan[ zdjęcie], poświęconym trzem głównym bogom hinduistycznym –  Bramie, Wisznu i Sziwie, co symbolizują trzy wieże sięgające 49 metrów. A jest naprawdę olśniewający. Z daleka przypomina nieco Angkor Wat, choć nie ma tego rozmachu co świątynia w Kambodży. Ale i tak jest tu co oglądać, jak chociażby płaskorzeźby przestawiające sceny z eposu “Ramajana” pochodzącego z przełomu starej i nowej ery . Nie wszyscy ze zwiedzających zdają sobie z tego sprawę, że zarówno Borobodur, jak i Prambanan są rekonstrukcjami na bazie oryginalnego materiału. Zestarzały się już na szczęście na tyle, że wyglądają jak oryginalne.

Jak można poradzić sobie z ciągłymi korkami drogowymi w Indonezji? Pojechać pociągiem. Właśnie tak robimy, a nasz autokar rusza do punktu spotkania odległego od Yogyokarty o 200 kilometrów … wieczorem poprzedniego dnia. My zaś rano następnego. Przy wejściu do dworca kolejowego sprawdzane są nie tylko bilety, ale i paszporty. To bez wątpienia sposób na wyeliminowanie terrorystów. A ci dają o sobie znać co jakiś czas w różnych punktach kraju. Na szczęście nie tutaj, i nie teraz. Podróż jest nadzwyczaj wygodna głównie dzięki dobremu taborowi i miłej obsłudze[ zdjęcie]. Po trzech godzinach docieramy w okolice wulkanu Bromo i przesiadamy się do samochodów terenowych.

Przed nami jedna z największych przyrodniczych atrakcji całego kraju, czyli wizyta w parku narodowym Bromo – Tengger – Semeru, gdzie każda z członów nazwy oznacza po kolei słynny wulkaniczny wierzchołek, pradawną kalderę oraz najwyższy, i najgroźniejszy jawajski wulkan. Docieramy tam samochodami terenowymi z napędem na 4 koła. Statystyczne wysokości jakoś nie bardzo robią wrażenie[ nieco ponad 2 tys. m] jednak gdzieniegdzie bywa naprawdę stromo. Najpierw wjeżdżamy do kaldery, gdzie są zgrupowane wulkany, w tym Bromo, a potem wychodzimy na jego szczyt. To żadna wspinaczka – zaledwie ok. 150 metrów wzwyż. W głębi nic nie widać – z wnętrza wydobywa się dym. Ale widoki będą następnego dnia. Wyjeżdżamy jeszcze w nocy, aby o świcie być na posterunku z gotowymi aparatami. Obok nas ustawia się kilkaset osób z całego świata. Jest zimno i ciemno, ale nikt nie rezygnuje. Wraz z kolejnymi promieniami słońca zespół wulkanów odsłania swe uroki[ zdjęcie]. Wygląda to niesamowicie!

Z Bromo, znowu niezgrabnym autokarem powoli przebijamy się wśród innych aut w kierunku wschodnim. Po drodze mijamy liczne pola ryżowe[ zdjęcie] oraz wstępujemy na lunch i degustację miejscowej kawy. Za darmo jest do wyboru arabica i rogusta. Nikt nie częstuje nas odmianą luwak, ponoć najdroższą na świecie. Lepiej nie wiedzieć, jak się ją uzyskuje, gdyż pochodzi ona z przefermentowanych odchodów futerkowca łaskuna, który zajada się najlepszymi ziarnami, ale ich całkiem nie trawi. Czy jest rzeczywiście najlepsza i warta astronomicznej ceny? W kwestii kawy mam ugruntowane zdanie.  Ta numer jeden jest w Etiopii – pradawnej ojczyźnie tego napoju. Nocleg wypada w jednym z licznych ośrodków dla turystów, wciąż pustawych mimo końca pandemii.

Rano startujemy w stronę przeprawy promowej na Bali. Odległość między wyspami jest niewielka[ niecałe 3 kilometry] więc pojawił się kiedyś projekt budowy mostu, jednak Balijczycy go nie chcieli. Po prostu obawiali się o swoją odrębność, wynikającą głównie z wyznawania hinduizmu. Na Jawie powszechny jest zaś islam. Na promie[ zdjęcie] zaczyna się odczuwać równikowy klimat. Słupek rtęci zbliża się do 35 kreski, jest do tego wilgotno i duszno. W zamian niezwykle malowniczo.

Już od samego początku łatwo zauważyć inność Bali. Zwłaszcza jej hinduistyczność. Ale i zamożność. Turyści od 100 lat zostawiają tu pieniądze. Duże. Dzięki temu drogi są całkiem dobre[ choć zatłoczone], domy solidne i zadbane[ zdjęcie], a infrastruktura publiczna na całkiem przyzwoitym poziomie. W trakcie pandemii kryzys w turystyce objął niemal cały świat. Ba, trwa nadal. Ale nie tutaj. Pełno jest gości z całego świata, choć najwięcej z Azji i Australii. Z najważniejszego portu lotniczego w Denpasar samoloty odlatują nie tylko do najważniejszych australijskich miast, ale i tych mniejszych. Poza tym jest zewsząd blisko, np. do miasta Darwin ledwie 1750 km, co w języku lotniczym oznacza 2,5 godziny . Zamorscy goście mają tu wszystko: dobre hotele, egzotyczne restauracje, kantory, sklepy z pamiątkami i salony masażu. A przede wszystkim wyspę z unikalną kulturą. Wśród turystów trafiają się Rosjanie. Jakoś nie widać na ich twarzach poczucia winy za wojnę w Ukrainie. Za to są hałaśliwi  i nie kryją się ze swym językiem.

Osobliwy ryt wyspie Bali nadaje hinduizm. Tutejsza ludność wydaje się naprawdę wierzyć nie tylko w głównych bogów tej wiary, ale też w złe duchy, które zamieszkiwać mają morza. Aby utrudnić przedostanie im się na ląd wzdłuż plaż stawiają kamienne mury z wąskimi przejściami dla amatorów kąpieli[ zdjęcie]. Poza tym próbują ich przekupywać darami składanymi w małych kapliczkach. Dotyczy to nie tylko osób prywatnych, ale i instytucji, hoteli nie wyłączając.

Obiektami, które zapamięta z pobytu na Bali każdy turysta są świątynie. Jest ich kilka rodzajów – od skromnych domowych po okazałe i słynne publiczne[ zdjęcie]. Ich charakterystycznym elementem są stupy nawiązujące do świętej, ale mitycznej góry Meru. W ogóle tutejsza odmiana hinduizmu różni się znacznie od oryginału z Półwyspu Indyjskiego, jest bardziej animistyczna i można odnieść wrażenie, że skoncentrowana na demonach.

Jak zapamiętam swój setny w mojej podróżniczej karierze kraj? Jako dom uśmiechniętych i życzliwych ludzi, pełen zabytków i pysznej, a czasami groźnej przyrody. Chyba nie trzeba lepszej rekomendacji.

                                                                                 Marek Marcola