Autostrada Bejrut – Trypolis
200 kilometrów dzielących cypryjską Larnakę od Bejrutu samolot pokonuje w 27 minut. To najkrótszy lot, jaki odbyłem pasażerskim odrzutowcem, a mam ich już na koncie grubo ponad sto. W Bejrucie jest już ciemno, więc lotniskową taksówką jedziemy wprost do hotelu.
Mówiąc prawdę boję się trochę tego miasta, więc wczesnym rankiem, gdy mój syn, Piotr, śpi jeszcze sam wybieram się na rekonesans, zrazu rozglądając się bojaźliwie wokół. Jestem wszak w stolicy Libanu, mieście, z którego od ponad 40 lat media co jakiś czas donoszą o walkach ulicznych, bombardowaniach, ostrzałach artyleryjskich lub zamachach bombowych. Na szczęście nie teraz.
Jest nadzwyczaj spokojnie i bezpiecznie, choć w wielu miejscach widać posterunki policji, zasieki i betonowe zapory. Z każdym krokiem idę coraz śmielej, podziwiając nie tylko efektowną dzielnicę biznesową, ale i niebywały boom budowlany. Jakie to niezwykłe, że Bejrut, od 1975 roku kilka razy obracany w morze zgliszcz, wciąż potrafi podnieść się z ruin i zaczynać życie od nowa! Polacy często narzekają na swe fatalne położenie geopolityczne między Niemcami a Rosją. A co mają powiedzieć Libańczycy, gdy ich kraj sąsiaduje z zaborczą Syrią i nie mniej agresywnym Izraelem? Trzeba też pamiętać, że znaczną część kraju kontroluje wojowniczy Hezbollah, a poza tym co trzeci mieszkaniec to uchodźca. Na to wszystko nakłada się potencjalnie konfliktowa mozaika religijna. Może nic więc dziwnego, że co jakiś czas ta beczka prochu wybucha i Liban znowu jest na czołówkach gazet.
Kościół chrześcijański w Bejrucie
Po godzinnym spacerze wracam do hotelu, gdzie ma na nas czekać wynajęty samochód z kierowcą. Na początek zatrzymujemy się w samym centrum Bejrutu, które stanowi okrągły plac z promieniście rozchodzącymi się ulicami. Skojarzenie z Paryżem jest jak najbardziej na miejscu, gdyż aż do 1941 roku Liban był terytorium mandatowym Francji i wciąż łatwiej dogadać się tu po francusku niż angielsku. Najbardziej zdumiewającą rzeczą jak na kraj arabski są wszechobecne kościoły i cerkwie, w których tutejsi chrześcijanie mogą spokojnie wyznawać swą wiarę. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze parytet obsadzania kluczowych stanowisk w państwie. Według tradycyjnego klucza wyznaniowego prezydentem może zostać wyłącznie chrześcijanin maronita, premierem muzułmanin sunnita, a przewodniczącym parlamentu – szyita. To ma zapewniać polityczną i religijną równowagę w kraju, gdzie muzułmanie stanowią 60 % , a chrześcijanie resztę. Chodzimy więc sobie beztrosko po centrum miasta, z podziwem patrząc na starannie odnowione domy, okazałe sklepy z wyrobami światowych firm i nowoczesne samochody różnych marek. No i na ludzi. A ci okazują się być bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów. Wbrew „wojennej” reputacji, do Libanu corocznie przybywa blisko 2 miliony cudzoziemców, głównie z Europy, a także z bogatych krajów z Zatoki Perskiej, którzy szukają tu niespotykanej u siebie atmosfery swobody i luzu ze szczyptą dekadencji. Z dala od domowych i środowiskowych rygorów, zwłaszcza młodzi chcą się wyszumieć, zaś dziewczęta mogą wreszcie zdjąć hidżab czy czador a założyć minispódniczkę ze szpilkami. I poszaleć do rana w nocnym lokalu.
Bejrut
Z Bejrutu udajemy na północ autostradą. Choć nazwa ta jest nieco na wyrost i w Polsce byłaby ona sklasyfikowana jako zwykła droga dwujezdniowa, to jedzie się całkiem wygodnie. Po drodze wypatrujemy słynnych cedrów libańskich, wzmiankowanych jeszcze w Starym Testamencie. Tu ich nie ma, pojawiają się dopiero w górach. Naszym pierwszym celem jest Byblos, ujęty na liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Co ciekawe, nazwa miasta wywodzi się od greckiego określenia papirusu, którym handlowali mieszkający tu Fenicjanie. Stąd już tylko krok do wyjaśnienia pochodzenia słowa biblia. Cenne pamiątki przeszłości zgrupowane są na wybrzeżu Morza Śródziemnego i obejmują pozostałości zabudowy od neolitycznych domostw datowanych na ok. 6 tys. lat przed Chrystusem poprzez rzymski teatr do zamku krzyżowców z XII wieku. Nieco w cieniu tego archeologicznego kompleksu znajduje się sakralna perełka. To romański kościół Świętych Jana Chrzciciela i Marka, którego budowę rozpoczęli rycerze krzyżowi w 1115 roku. Tak naprawdę, nawet gdyby nie było w Byblos nic więcej ciekawego, warto byłoby przyjechać tu, by zachwycić się jego surową architekturą i klimatycznym wnętrzem.
Kościół w Byblos
20 tysięczny Jbeil[ to arabska nazwa miasta] zamieszkały jest w większości przez wiernych Kościoła Maronickiego, wywodzącego się od Świętego Jana Marona, który żył na przełomie IV i V wieku. Maronici od początku nie mieli łatwego życia, gdyż uznawali oficjalną doktrynę katolicką wyrażaną w ustaleniach soborów, przez co narażali się na szykany ze strony np. monofizytów czy monoteletystów, jednym słowem heretyków. Jednak dopiero wobec najazdu arabskiego w VII wieku ukryli się w górach Libanu, i to tak skutecznie, że uznano ich za wspólnotę wymarłą. Tym większe było zdziwienie Krzyżowców, gdy odkryli na tych terenach obecność chrześcijan, a ci formalnie potwierdzili w 1181 roku swą unię z Rzymem, zatem są wschodnimi katolikami. Dziś zamieszkują nie tylko w Libanie i Syrii, ale także w diasporze, głównie w Europie i USA. O pradawności Kościoła Maronickiego świadczy to, iż jego językiem liturgicznym jest aramejski, którym posługiwał się Jezus Chrystus.
Przy grobie Świętego Szarbela
Z Byblos wprost udajemy się do najsłynniejszego ośrodka maronickiego, wioski Annaya, gdzie żył przez lata Święty Szarbel. Najpierw jednak trzeba wspiąć się krętą górską drogą na wysokość 1200 m n.p.m. Choć usytuowany na szczycie wzniesienia klasztor widać z oddali, faktycznie jest mały i z pewnością w sezonie pielgrzymkowym nie może pomieścić naraz wszystkich wiernych. A tych jest rocznie 4 miliony, a więc tyle co w Częstochowie. Nawet w lutym podczas naszej wizyty nie jest tu pusto. Nie wiem tylko, dlaczego wśród tylu pątników, zabrakło tego szczególnego, choć był blisko. Mowa o Janie Pawle II, który odwiedził Liban w maju 1997 roku. Najwyraźniej w trakcie napiętego, tylko dwudniowego programu, nie udało się ująć jeszcze jednego punktu. Najwięcej osób o rozmodlonych twarzach gromadzi się przy grobie Świętego, znajdującym się w wąskiej, a długiej kaplicy. Tu spoczywa Jusuf Machluf, mnich, który został kanonizowany w 1977 roku przez papieża Pawła VI. Urodził się w 1828 roku, a zmarł w 1898, dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia. W ciągu tych 70 lat życia zasłynął w okolicy wielką pobożnością i zakonną ascezą, zasługując na opinię świętości. Jednak ogromną sławę zyskał dopiero po śmierci. Wtedy to przez półtora miesiąca nad grobem roztaczała się jasna poświata, zaś podczas przenosin ciała w nowe miejsce, okazało się, że wciąż jest w nienaruszonym stanie. Rozpadowi uległo dopiero po beatyfikacji w 1975 roku. Innym niewytłumaczalnym zjawiskiem był olej wydobywający się z trumny w ogromnych ilościach aż do momentu kanonizacji. W przeciwieństwie do Ojca Pio, Święty Szarbel ma na koncie stosunkowo mało nadprzyrodzonych zdarzeń dokonanych za życia. Za to po śmierci przypisuje mu się tysiące uzdrowień ludzi, i to różnych wyznań, także niewierzących.
Święty Szarbel
Relikwie Świętego Szarbela znajdują się już w Polsce, m.inn. w krakowskim kościele Świętego Krzyża. Podczas comiesięcznych specjalnych nabożeństw świątynia pełna jest wiernych i ich próśb, które coraz częściej są wysłuchiwane. Ale to wciąż nic w porównaniu z kultem libańskiego zakonnika w …Rosji. Zaczęło się od czasopisma „Lekar”, które opublikowało jego zdjęcie wraz z krótką informacją. Odzew był niesamowity: tysiące ludzi zasypało redakcję listami, z których wynikało, że Święty uzdrowił ich, bądź pomógł w inny, ale cudowny sposób. Często wystarczało przyłożenie wizerunku do chorego miejsca. Później ukazała się tam obszerna książka poświęcona zakonnikowi, którą zresztą przetłumaczono na język polski.
Klasztor w Annaya
Wędrujemy sobie długi czas po klasztorze. Ponieważ jest mały kilkakrotnie zaglądamy w te same miejsca: do kościoła, kaplicy grobowej i wirydarza. Żeby przypadkiem czegoś nie przegapić. Na koniec kupuję kilka obrazków ze zdjęciem Świętego. Za cudowny olej i kadzidło nie trzeba płacić – każdy otrzymuje je w prezencie.
Marek Marcola