Czasem Indie określa się jako subkontynent, gdyż są może nie tyle duże, co klarownie wydzielone w formie półwyspu i ogromnie zróżnicowane. Moja opowieść ogranicza się tylko do północy, czyli małego fragmentu kraju, ale to tam jest stolica, oblegane przez Hindusów Waranasi, no i słynna Agra. To fascynujący kraj, choć bardzo męczący w zwiedzaniu. Pod koniec miałem naprawdę dość tego hałasu, chaosu i tłoku. Raczej się tam ponownie się nie wybiorę, a przecież są ludzie, którzy byli tam wielokrotnie i planują kolejne podróże. Co takiego jest w tych Indiach?
Do Indii jest w sumie blisko, to zaledwie nieco ponad 5 tysięcy kilometrów, a więc ciut dalej niż na Wyspy Kanaryjskie. Mimo to wydają się takie odległe. I są – kulturowo, religijnie i mentalnie. Zaczynam od Delhi. To dziwne miasto, gdyż nie całe jest stolicą, a jedynie jedna z dzielnic określana jako “New Delhi”. To spuścizna po wieloletnich rządach Brytyjczyków, którzy w 1912 roku przenieśli tu stolicę z Kalkuty i wydzielili sobie niemal eksterytorialne “miasto w mieście”. Pamiątką po nich są też staromodne auta, używane wyłącznie przez administrację rządową[ zdjęcie].
Całe Delhi jest przeogromne. Z populacją 26 milionów zaliczane jest do największych aglomeracji świata. Tu pierwszy raz spotykam się z tak wielkim tłokiem na ulicach i chodnikach, że na dłuższą metę jest nie do wytrzymania. W sumie nic dziwnego – w Indiach mieszka 1,4 miliarda osób, czyli tyle co w Chinach, jednak na trzykrotnie mniejszym obszarze. Ale tu, w przeciwieństwie to Państwa Środka, widać wolność, łącznie z negatywnymi aspektami – ludzie robią, co chcą: rozkładają obozowiska na chodnikach, przechodzą przez ulice w dowolnym miejscu i momencie, no i śmiecą na potęgę. O ile w twarzach Hindusów ta swoboda jest wręcz wypisana i naturalna, Chińczycy zachowują czujność, charakterystyczną dla obywateli państw z demokracją na bakier. Polacy w czasach PRL też ją mieli, zresztą wielu starszych rodaków, wciąż woli ” nie wychylać się” . Hindusi są żywiołowi, uśmiechnięci i generalnie przyjaźni cudzoziemcom.
Następnym etapem mojej indyjskiej podróży jest miasto Waranasi, do którego docieram via Katmandu. To małe, bo ledwie milionowe miasto jest ważnym punktem na religijnej mapie kraju. Chyba każdy Hindus chciałby obmyć się w Gangesie, a kiedyś tutaj być skremowanych na osławionych ghatach, czyli schodach prowadzących do rzeki. Niektórzy jeszcze za życia zamieszkują w upiornie wyglądających domach na nabrzeżu i czekają na swój koniec. Pomijając całą tę śmiertelną otoczkę miejsce jest bardzo malownicze.
Z Waranasi do Agry odbywam kolejową podróż życia. Wprawdzie mam za sobą przejażdżkę superszybkim Shinkansenem w Japonii, wlokącym się pociągiem w Australii czy wrażenia z jazdy po Magistrali Transkanadyjskiej, ale ta okazuje się być najbardziej ekscytująca. Indyjska kolej porusza się po najszerszych torach na świecie, bo ich rozstaw wynosi 1676 mm, czyli aż 24 cm więcej niż u nas. Wagony są więc o wiele większe i pojemniejsze. A tu jest to niezmiernie ważne, gdyż koleją przemieszcza się większość Hindusów przez co bywają nieprawdopodobnie zatłoczone. A klas jest 8. Ja korzystam z trzeciej, która oferuje sześć łóżek do spania. Przedział jest o tyle dziwny, że przechodzi przezeń korytarz, po którym spacerują inni pasażerowie. Przejazd ponad 500 kilometrów trwa całą noc, gdyż torowisk nie remontowano chyba od czasów brytyjskich. Rekompensują to wyborne widoki z okna. Długi skład mija nie tylko prawdziwą prowincję z tradycyjnym życiem, ale i zabytkowe stacje oraz wiekowe mosty, które sprawiają wrażenie, jakby miały się zaraz zawalić.
Agra to jedno z najbardziej znanych miast Indii, gdyż znajduje się tu słynny na całym świecie zabytek Tadż Mahal. Jest to mauzoleum poświęcone ukochanej żonie władcy Mogołów –Szahdżahana. Muszę przyznać, że o ile wiele sztandarowych zabytków świata nieco mnie rozczarowało, to ten wręcz zachwycił. Jest skończenie piękny, zarówno z odległości, jak i z bliska. Nie da się tam nic poprawić. ma też wyborne położenie nad brzegiem rzeki Jamuny.
Agrę tylko nieco ponad 200 kilometrów dzieli od równie ciekawego miasta Jaipur. Droga prowadzi niby autostradą, która jednak nie spełnia parametrów przyjętych dla tego typu drogi w Europie. Ma wprawdzie dwie jezdnie z dwoma pasami w każdą stronę, ale brak jej skrzyżowań bezkolizyjnych, pasa awaryjnego i siatki zabezpieczającej przed wtargnięciem ludzi czy zwierząt. Rzecz jasna, samochody jeżdżą po niewłaściwej stronie, co raczej nie powinno dziwić w dawnej kolonii brytyjskiej.
Jaipur jest większym miastem od poprzednio odwiedzanych bowiem liczy sobie 3 miliony. W Europie byłby jednym z najludniejszych i plasowałby się tuż obok Berlina, ale w Indiach… to co najwyżej druga liga. Bez cienia wątpliwości warto tu przyjechać. Sztandarowym zabytkiem stolicy stanu Radżastan jest Pałac Wiatrów – budynek, wzniesiony w 1799 roku dla dam dworu tutejszego maharadży. Jego nader oryginalna fasada, skąd panie obserwowały życie na zewnątrz, trafiła do chyba wszystkich książek o architekturze. Czego jeszcze nie wolno pominąć przy zwiedzaniu miasta. Na pewno Pałacu Miejskiego i obserwatorium astronomicznego o nazwie Jantar Mantar, gdzie znajduje się największy zegar słoneczny świata. Blisko miasta znajduje się z kolei Fort Amber[ zdjęcie], który w swych murach ma zawarte całe tysiąclecie bogatej historii, kiedy służył obroną indyjskim rodom rycerskim.
W sumie wcale się nie dziwię, że miliony turystów odwiedzają co roku Półwysep Indyjski. Tak wiele tematów może tu zainteresować, jak barwna i wciąż tradycyjna ludność, zróżnicowana mozaika religijna i pyszne zabytki. Są też urocze plaże na błogi wypoczynek, ale czy warto tracić czas na leniuchowanie w tak interesującym kraju?
Owszem, Indie są męczące, ale wszędzie trzeba zmęczeniem zapłacić za możliwość zwiedzania.