Etiopia zagubiona w czasie i przestrzeni[ Etiopia, 2009]

Przed wyjazdem do Etiopii nawet nie przypuszczałem, że przede mną podróż do kraju tak niezwykłego, że bezapelacyjnie pozostaje na pierwszym miejscu mojej listy najbardziej atrakcyjnych turystycznie państw świata. A co jest jeszcze w pierwszej piątce? Haiti, Nepal, Boliwia i Kambodża. Ktoś powie, że same biedne i zacofane cywilizacyjnie, a są przecież atrakcyjne te wysoko rozwinięte np. Francja, Włochy, Australia czy Japonia. Zgoda, tyle, że ta druga czwórka jest poukładana i przewidywalna, a zwłaszcza skomercjalizowana do szpiku kości. Co innego taka Etiopia. Tu ciągle jeszcze życie toczy się według pradawnych afrykańskich zasad, nieskażonych przez europejskich kolonizatorów. Głównie w tym tkwi jej turystyczna niezwykłość. Jeżeli dodamy do tego liczne jak na Czarną Afrykę zabytki, pradawne chrześcijaństwo, niezwykłych ludzi i malownicze krajobrazy moja fascynacja Etiopią stanie się zupełnie oczywista.Kiedy lądujemy na lotnisku w Addis Abebie nic jeszcze nie zapowiada wielkiej przygody. Miasto również nie robi specjalnego wrażenia: jest typowe dla tej szerokości geograficznej i stanowi mieszankę nowoczesności i zacofania z przewagą tego drugiego. Generalnie można by je spokojnie odpuścić, ale są obiekty, które trzeba odwiedzić, jak np. gmach uniwersytetu[ zdjęcie], którym jest dawny pałac Hajle Selasje, słynnego cesarza, rządzącego krajem w latach 1930 – 1935 i 1941 – 74. Na  osobach, które odwiedzały królewskie rezydencje w Europie, jak np. Wersal, Hofburg czy chociażby Wilanów, raczej nic tam nie zrobi większego wrażenia, ale na tle warunków życia  miejscowych może wydawać się bajeczny.

Jest jeszcze przynajmniej jedno miejsce, które warto być. To Muzeum Narodowe, gdzie przechowywane są szczątki naszego praprzodka o wdzięcznym imieniu Lucy liczące sobie około 3,2 mln lat.

Po spakowaniu bagaży na dachu naszego mikrobusu ruszamy w drogę na liczący blisko 3 tysiące kilometrów objazd północnej Etiopii. W zasadzie tuż za rogatkami stolicy pokazuje się nam świat, jakby z innego wieku: ludzie ubrani w kolorowe stroje, często maszerujący boso i nader skromne chaty, których mieszkańcy trudnią się prymitywnym rolnictwem. Od początku mam wrażenie, że to dekoracja do jakiegoś filmu kostiumowego, ale to wszystko jest jak najbardziej realne. W zasadzie jedynym nowoczesnym akcentem jest asfaltowa droga, ale i ona skończy się za miastem Bahir Dar, gdzie akurat mieszkają członkowie misji ONZ. Podziwiając okolicę zwracam uwagę na ludzi[ zdjęcie]. Zamieszkujący te tereny Amharowie nie są typowymi Murzynami, gdyż wywodzą się od starożytnych Semitów. Ich karnacja i rysy twarzy są tak charakterystyczne, że nie sposób ich pomylić np.  z sąsiednimi Kenijczykami. Etiopia to kraj bez śmieci. Tu się każda rzecz przyda, więc nikt niczego nie wyrzuca.

Etiopczycy mają specyficzny sposób liczenia czasu. Generalnie data w kalendarzu jest u nich o 7 lat wcześniejsza niż u nas, co wynika z innego ustalenia momentu narodzin Chrystusa. Inaczej wyglądają tam też wskazania zegarków: Dzień rozpoczyna się o godz. 6.00 rano, wobec tego nasza 8.00 jest dla nich już 2.00.

Następnego dnia najważniejszą atrakcją jest rejs po jeziorze Tana o pow. 3,5 tys. km 2 z którego wypływa Nil Błękitny. My poruszamy się motorówką, ale tubylcy pływają łodziami z papirusu, których konstrukcję studiował kiedyś Thor Heyderthal zanim wybrał się w swój słynny rejs przez Ocean Atlantycki. Najciekawsze są tu jednak wyspy, na których wieki temu wybudowano klasztory . Trzeba bowiem wiedzieć, że największa część ludności wyznaje prawosławie, i to takie prastare, przedchalcedońskie , do niedawna powiązane z koptyjskim. Miejscowe cerkwie są wprost urzekające, pełne różnych starych obrazów [ zdjęcie] i manuskryptów.

Kolejny przystanek to miasto Gonder, gdzie znajdują się słynne zamki o architekturze niespotykanej w Afryce. Zostały one wybudowane w XVII wieku za rządów króla Fasilidesa. Następnym ciekawym miejscem jest wioska Felaszy[ zdjęcie] czyli czarnych Żydów, którzy mieli tu oni dotrzeć z Izraela dwa tysiące lat temu. Ich przynależność do Narodu Wybranego została potwierdzona przez ortodoksyjnych rabinów jerozolimskich, kiedy planowano ewakuację rodaków w czasie straszliwego głodu w Etiopii, który spowodowany został przez socjalistyczny rząd Mengystu Hajle Maryama. W trzech operacjach lotniczych do pradawnej ojczyzny wróciło ok. 60 tys. Felaszy. Widać dziś czasami na ulicach Tel Avivu czy Hajfy.

      Nazajutrz wcześnie rano starujemy do kolejnego etapu podróży, który okaże się najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym. Do Aksum jest niby ledwie 350 kilometrów. Tyle że szutrowa droga jest często zawieszona na półce skalnej, bez jakichkolwiek zabezpieczeń, choć przepaście wynoszą niekiedy ponad kilometr, a najwyższy punkt na trasie sięga 3000 m n.p.m! W różnych, niezamieszkałych wydawałoby się miejscach, spotykamy ludzi.[ zdjęcie]. Dodatkowo łapiemy gumę, przez co ostatni odcinek, rzecz jasna górski, pokonujemy nocą. Brr.

 

 

         Ale Aksum wynagradza nam te trudy. Wszak to tu jest ponoć przechowywana Arka Przymierza, którą według wierzeń Etiopczyków miał zabrać Salomonowi z Jerozolimy jego syn Menelik. Nie da się jednak zobaczyć jej na własne oczy – jest pilnowana dzień i noc. Można za to do woli podziwiać słynne stele, czyli wysokie na 20 metrów kamienie nagrobne datowane na pierwsze tysiąclecie naszej ery, a także ruiny pałacu królowej Saby. Następnym celem jest Lalibela, słynna ze skalnych kościołów wybudowanych w XII wieku i ujętych na liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO[ zdjęcie]. Według legendy budowało je 40 tys. ludzi w dzień i aniołowie w nocy. Efekt jest niesamowity. Świątynie są wykute w litej skale i to nie tylko wewnątrz, jak np. te w Kapadocji, ale i na zewnątrz, przez co są wyodrębnione jakby ich ściany zewnętrzne. Większość z 12 obiektów jest połączonych ze sobą bezpośrednimi tunelami. Jestem absolutnie pewien, że gdyby docierało tu więcej turystów, uwzględniane byłyby we  wszystkich konkursach typu “7 cudów świata” .

           Lalibela jest ostatnim ważnym punktem naszej wyprawy. Oglądamy jeszcze kilka ciekawych miejsc, w tym Wielki Rów Afrykański, ale zmęczenie bierze górę nad ciekawością. Fatalne drogi, wszechobecny kurz, kiepskie warunki noclegowe i niewyszukana kuchnia etiopska pokonują najwytrwalszych. Mimo wszystko to niewielka cena za to wszystko, co przeżyliśmy, zobaczyliśmy i doświadczyliśmy .

Marek Marcola